Zostajemy przy tematyce 40 euro stanowiącej rekompensatę za koszty odzyskiwania należności. W poprzednim wpisie starałem się przybliżyć skąd w ogóle wzięła się taka instytucja w naszym systemie prawnym, a także w jaki sposób i dlaczego warto z niej skorzystać. W dzisiejszym artykule chciałbym poruszyć istotną moim zdaniem kwestię praktyczną związaną z dochodzeniem równowartości kwoty 40 euro od niesolidnych kontrahentów, a konkretniej z dochodzeniem jej przed sądem oraz jej wpływem na zasądzane przez sąd koszty procesu.
Możliwość obciążenia dłużnika kwotą 40 euro ma w teorii dyscyplinować go do terminowego uregulowania swojego zobowiązania, w praktyce jednak pomimo skorzystania z tej opcji przez wierzyciela nierzadko okazuje się, że dłużnik nadal ma swojego kontrahenta w głębokim poważaniu i ani myśli zapłacić należności głównej, a co dopiero dodatkowego 40 euro. Wtedy trzeba wytoczyć ciężką artylerię, czyli wystąpić z powództwem do sądu. I tutaj dla wierzyciela zaczynają się małe schody.
Nie rozstrzygniętym do końca problemem pozostaje bowiem kwestia odpowiedniego „ujęcia” równowartości kwoty 40 euro w pozwie. Bolączka polega na tym, że nie wiadomo, czy kwotę tą należy doliczyć do wynikającej z faktury należności głównej i uwzględnić we wskazywanej w pozwie wartości przedmiotu sporu (a od tzw. „wps-u” zależy sporo, bo wysokość opłaty od pozwu, wysokość przyznawanych przez sąd kosztów procesu, a czasem rodzaj trybu postępowania), czy też kwota ta powinna stanowić zasądzane przez rozpatrujący sprawę sąd koszty procesu.
Odpowiedzi na to pytanie próżno szukać w przepisach, gdyż nasz ustawodawca ograniczył się jedynie do wskazania, że wierzycielowi przysługuje uprawnienie do obciążenia niesolidnego kontrahenta kwotą 40 euro, nie poświęcił jednak w ogóle miejsca wyjaśnieniu tego, jak należy potraktować tę kwotę w przypadku skierowania sprawy na drogę postępowania sądowego. Zostawił więc spore pole do popisu sędziom. A co sąd, to obyczaj.
W praktyce mamy więc dwa rozbieżne stanowiska. Niektóre sądy traktują rekompensatę za koszty odzyskiwania należności jako element należności głównej, a więc zezwalają na jej doliczenie do wartości przedmiotu sporu, inne zaś traktują kwotę 40 euro jako element kosztów zastępstwa procesowego.
Stanowisko numer 2 jest oczywiście niekorzystne dla wierzycieli. Dlaczego? Dlatego, że jeśli kierujesz przeciwko swojemu dłużnikowi sprawę do sądu i korzystasz przy tym z pomocy radcy prawnego lub adwokata, to w przypadku wygrania sprawy oprócz należności głównej sąd powinien zasądzić na Twoją rzecz także koszty zastępstwa procesowego. Wysokość tych kosztów uzależniona jest od wartości przedmiotu sporu. Przykładowo: dłużnik zalega Ci 2.000 zł i obciążasz go dodatkowo kwotą 160 zł (równowartość 40 euro). Za pomocą swojego pełnomocnika kierujesz sprawę do sądu na 2.160 zł. Wygrywasz w 100%. I teraz: jeśli trafiłeś na sędziego, który reprezentuje stanowisko nr 1, to dostaniesz 2.160 zł + koszty zastępstwa procesowego w wysokości 900 zł (sąd zwróci jeszcze ponadto opłatę od pozwu oraz skarbową). Jeśli zaś trafiłeś na sędziego, któremu bliższe jest stanowisko nr 2, to dostaniesz 2.000 zł + 900 zł kosztów zastępstwa (które mogą nawet zostać jeszcze obniżone, jeśli sędzia uzna, że przegrałeś w niewielkiej części proces, bo przecież dostałeś 2.000 zł, a nie 2.160, jak chciałeś). W skrajnych przypadkach możliwe jest nawet, że sędzia uzna, iż skoro obciążyłeś swojego kontrahenta równowartością kwoty 40 euro, to taka też kwota należy Ci się jako koszty procesu, a więc oprócz 2.000 zł należności głównej zasądzi Ci jedynie 160 zł tytułem kosztów zastępstwa (tak np. Sąd Rejonowy w Tychach w wyroku z 27 września 2016 r., sygn. akt VI GC 251/16). W tym skrajnym przypadku korzystniejsze byłoby dla wierzyciela, gdyby nie w ogóle nie skorzystał z możliwości obciążenia dłużnika kwotą 40 euro!
Stanowisko, zgodnie z którym kwota 40 euro nie powinna zostać doliczona do należności głównej, tylko ujęta w kosztach procesu, stanowi moim skromnym zdaniem wypaczenie charakteru i celu tej instytucji! Roszczenie do dłużnika o zapłatę tej kwoty powstaje przecież niezależnie od tego, czy dojdzie do procesu sądowego, czy też nie. Wierzyciel ma prawo obciążyć niesolidnego kontrahenta tą kwotą już pierwszego dnia po upływie terminu płatności wskazanego w umowie, a jeśli zmuszony będzie dochodzić swoich pieniędzy na drodze sądowej, to powinien otrzymać za to jeszcze dodatkową rekompensatę w postaci kosztów zastępstwa procesowego.
O niezasadności stanowiska nr 2 świadczy moim zdaniem następujący przykład: mamy dłużnika na 1.000 zł. Dłużnik okazuje się być Januszem biznesu i bez jakiejkolwiek podstawy nie płaci nam w terminie, zaczynamy więc naliczać mu odsetki i obciążamy go kwotą 40 euro. Po ostatecznym przedsądowym wezwaniu do zapłaty dłużnik płaci nam w końcu 1.000 zł wraz z odsetkami, ale stanowczo odmawia zapłaty kwoty 40 euro uzasadniając „Panie, co to to jest??”. I co teraz? Mamy przecież nadal roszczenie o równowartość kwoty 40 euro, a bez środków przymusu się nie obejdzie. Jeśli więc uznać stanowisko nr 2 za zasadne, to albo powinniśmy w ogóle sobie odpuścić i zapomnieć o Januszu, albo powinniśmy skierować do sądu pozew na 0 zł i oczekiwać zasądzenia kosztów procesu (co byłoby kompletną głupotą…).
Ja oczywiście stoję murem za stanowiskiem numer jeden, które jest korzystniejsze dla wierzycieli 😉 Na szczęście w praktyce sądy często wydają nakazy zapłaty zasądzające na rzecz wierzycieli kwotę należności, do której wliczona jest równowartość kwoty 40 euro, a obok tego koszty procesu w odpowiedniej wysokości.
Źródło zdjęcia: pixabay
OSTATNIE KOMENTARZE